Jakub Kornhauser

Powrót pogubionych rzeczy. Szymborska i schyłek antropocenu

W przeprowadzonej niedawno ankiecie poetom i poetkom zadano kilka pytań związanych z ewentualnymi inspiracjami twórczością Wisławy Szymborskiej w ich własnej twórczości. W zamyśle organizatorów ankiety – przeprowadzono ją dla jednego z wiodących festiwali literackich w Polsce – stawką badania było ukazanie powszechnego wpływu, jaki wywarła noblistka na kolejne pokolenia poetyckie. Nie dziwi więc, że ostateczne wyniki przyjęto z dużym rozczarowaniem. Oto najważniejsze nazwiska polskiej poezji ostatnich dekad gremialnie odżegnują się od poetyki Szymborskiej – bo zbyt nieskomplikowana formalnie, przedkładająca klarowność przekazu ponad eksperymenty ze słowem i kompozycją wiersza; bo nadmiernie ufająca konwencjonalnie pojmowanemu celowi poezji, a więc eleganckiej dyskusji z uniwersaliami; bo za mało zaangażowana w dyskursy dzisiejszości (tej z przełomu wieków) lub zaangażowana za mocno (w początkach kariery pisarskiej). Wreszcie, jak gdyby to miał być powód do ostatecznej dyskredytacji autorki Soli, oskarżono ją o układne wpisywanie się w te tendencje polskiej poezji, które uchodzą dziś za niemodne, wręcz przestarzałe.

W szczególności chodziłoby o sprzyjanie nurtowi refleksji ściśle antropocentrycznej. W końcu nietrudno wśród opracowań krytycznych znaleźć takie, które umiejscawiają poezję Szymborskiej wyłącznie „po stronie człowieka”, co jednocześnie miałoby sugerować, że wszystkie poruszane przez nią i w niej problemy z definicji muszą być podporządkowane ogólnemu przekonaniu o błahości całej reszty tematów znajdujących się poza sferą jej oddziaływania. Z jednej strony nie powinno to zaskakiwać, gdy weźmiemy pod uwagę ogólne założenia tej twórczości, chętnie powielane w podręcznikowych notkach i przy rocznicowych okazjach. Lecz z drugiej – stanowisko takie może zamykać debatę o ewentualnych nowych jej odczytaniach, odczytaniach, które zwłaszcza w przypadku twórczości kanonicznej należy postrzegać jako niezbędne do utrzymania w ruchu jej najistotniejszych elementów. Trudno sobie przecież wyobrazić, że wiersze Szymborskiej miałyby być nadal aktualne i inspirujące, gdy już na dobre zmienią się w skostniałe struktury, awatary z reklam pozbawione realnego oddziaływania na języki współczesności, zgrane bon-moty przypominające frazy z chińskich ciasteczek z wróżbami, kapsli od napojów czy ulotek rozdawanych na przystanku autobusowym.

Tymczasem wystarczy dobra wola i plan na uważne (re)lektury. Wyniki przywołanej ankiety wskazują bowiem, że w całym zamieszaniu mniej chodzi o realne oddziaływanie tej czy innej dykcji poetyckiej; mowa raczej o niechęci do poezji o statusie wykraczającym poza wiersz, wziętej na sztandary przez reprezentantów określonych – często nielubianych i/lub lekceważonych przez nowe pokolenia – lekturowych i badawczych paradygmatów. Jeśli Szymborska, to na pozór nic poza paroma zgrabnymi, nośnymi frazeologicznie wyimkami z kategorii „eleganckie prawdy o życiu”, co to ładnie brzmią na akademiach, ale nie zostaje po nich wiele; są tym samym jak broszki, które potrafią zalśnić, lecz po chwili wszyscy do nich przywykają i odkładają na bok, a później kończą one swój żywot jako efektowne, choć kurzące się na regale, bibeloty dalekiej cioci – niby fajnej, mającej do siebie dystans, żartującej z Andrzeja Gołoty i skrzydełek kurczaka, lecz jakby niedzisiejszej, uwięzionej w setce klisz jak mucha w bursztynie lub jak bursztyn w oprawce.

„Broszkowość” wierszy Szymborskiej nie musi być jednak, jak wynikałoby to z wypowiedzi ankietowanych, ich mankamentem. Przeciwnie, czytana w kluczu współczesnych teorii obiektu – znanych jako zwrot ku rzeczom, ontologia rzeczy, socjologia rzeczy, nowy materializm – zdradza chęć przeobrażenia i bez trudu daje się odczytać pod całkiem innym kątem niż zazwyczaj. Sprzyja takiej lekturze namysł nad schyłkiem antropocenu. Dzisiejsi filozofowie nie mają już wątpliwości, że okres intensywnej eksploatacji Ziemi przez człowieka musi przynieść – i w istocie przynosi już teraz – radykalną zmianę perspektywy. Dominacja ludzkiego punktu widzenia ustępuje perspektywom innych bytów, podmiotem zaś, dotychczas chętnie utożsamianym z człowiekiem, okazuje się również zwierzę, roślina, system, pojęcie oraz jakakolwiek, nawet najprostsza, rzecz codziennego użytku. Żyjemy przecież w dobie „całkowitej rewolucji przedmiotu”, którą przed stu laty wieszczyli surrealiści, zmagamy się ze „strajkiem generalnym rzeczy”, rzeczy mających swój indywidualny sposób i styl bycia, o czym piszą współcześni socjologowie i kulturoznawcy, a neomaterialiści nie bez satysfakcji dorzuciliby do tego obserwację „krnąbrności rzeczy” – krzesła, które wolałoby nie stać, skarpetek wybierających wolność i czmychających z bębna pralki, wersalek zasadzających się na niebacznych śpiochów i więżących ich w kanapkowym uścisku.

Przedmioty w poezji Wisławy Szymborskiej wysuwają się na plan pierwszy równie często, jak inne nie-ludzkie byty, w szczególności zwierzęta – od tytułowych małp Bruegla przykutych łańcuchem i kota w pustym mieszkaniu, przez ptaki, które tej wiosny „znowu wróciły za wcześnie” [Przylot] czy „pająki, myszy polne i pisklęta sępów” [Żona Lota], po tygrysy pijące mleko i ziewające wilki [Niespodziane spotkanie]. I równie często są one czymś więcej niż tylko nieruchomymi rekwizytami na scenie świata lub wygodną ilustracją dla metafizycznych rozważań. Przeciwnie, stają się bohaterami z krwi i kości, dysponującymi własnym głosem, jednostkową historią i prawem do istnienia w całkiem materialnym, nawet jeśli na kartach wiersza, sensie. Szymborska nie jest jedynie, jak to utarło się sądzić w krytyce, piewczynią „ulotności świata”, nie tylko raczy nas „zdumieniem wielością rzeczy stworzonych”, wobec istot nie operuje wyłącznie kategoriami „zadziwienia”, „fascynacji”, „czułości” i skargi na niesprawiedliwość. Naturalnie, bywa metafizyczna, ale potrafi też wprost interweniować w obronie uciśnionych i zapomnianych współobywateli ziemskich ekosystemów, jak w wierszu Zwierzęta cyrkowe, ukrywającym w rytmicznej, melodyjnej frazie tragedię słonia „obnoszącego karafkę na głowie” i „przytupujących do taktu” niedźwiedzi.

Dojmująca puenta tego utworu zamknięta w prostym wyznaniu: „Wstydzę się ja – człowiek”, nie traci nic na aktualności. Mimo że jego pierwodruk datuje się na początek lat pięćdziesiątych, wizerunek człowieka jako bytu upadłego, zgnębionego Zagładą i innymi okrucieństwami wojny zapowiada przewartościowanie jego statusu wobec innych stworzeń. Zamiast podmiotu lirycznego poezję Szymborskiej zaczynają zasiedlać wyemancypowane i zautonomizowane przedmioty, liryczne ja to coraz częściej ja nie-ludzkie. Koniec lat czterdziestych ewokuje rzeczywistość jak z wiersza Niedziela w szkole; pustka w „domu, w którym nikt nie mieszka” znaczona jest ledwie wyczuwalną tęsknotą za człowiekiem; prym w bezludnych pomieszczeniach wiodą podskakujące wycinanki, zakurzony globus i „ptak, któremu trociny zabrały serce spłoszone”. Lecz to raczej tańce na pożegnanie paradygmatu odchodzącego w niebyt, za którym nie będą tęsknić ci, co musieli w milczeniu służyć jego niesprawiedliwym regułom; oni wolą stworzyć własną ojczyznę, niż znosić upokorzenia zdezaktualizowanych mód i konwencji.

Zresztą wszystkie te gromkie wezwania niczym Z elementarza, gdzie czytamy, że „najwyższą formą materii jest człowiek, ziemi mieszkaniec. / Najwyższą formą istnienia – świadome jego działanie”, brzmią dziś całkiem na opak; jak gdyby wpisany w nie potencjał nie tyle nawet ironii, ile głębokiej, motywowanej niechęcią do imperialistycznych dążeń subwersji, mógł się uruchomić dopiero w momencie, gdy uzmysłowimy sobie porażkę wielkich narracji. Ani wojenne zgiełk i spustoszenie, ani powojenne okrzyki współzawodnictwa klas, ani Lenin i budowniczowie Nowej Huty, ani Truman i matki żołnierzy wysłanych, by walczyć w Korei, ani stara robotnica harująca jak gdyby „półczłowiekiem była półżywym” [Gdy nad kołyską ludowej konstytucji do wspomnień sięga stara robotnica] – nikt nie jest w stanie przywrócić godności osobie ludzkiej równie skutecznie, jak czynią to byty nie-ludzkie, w tym przedmioty, których nowe zadania i role podkreślają ogrom rozczarowania człowieczeństwem. Człowieczeństwem na wielu poziomach, poczynając od wzniosłych humanistycznych idei, które w mgnieniu oka obracają się w perzynę, a na przykładach jednostkowych działań i mało szlachetnych postaw kończąc (jak choćby w przypadku wiersza o Enrique Bernalu, pilocie zrzucającym pierwszą bombę na Hiroszimę, który próbuje dokonać ekspiacji w mnisim habicie).

Ale to właśnie dzięki tej zmianie perspektywy możliwe jest nowe ułożenie relacji między podmiotem i przedmiotem. Szymborska szuka w swoich wierszach nowych platform współdziałania; na przykład okna są „dobrym przewodnikiem miłości” [W oknie], no chyba że akurat Izaak „wybił piłką szybę u sąsiada” [Noc], być może też kradł ołówki, którymi następnie ktoś inny stawiał „mozolne kreski” w okiennej wnęce [Wędrówki]. „Oknami, drzwiami”, jak dowiadujemy się z kolejnego wiersza, w całości niemal poświęconego rzeczom, pchają się „parasole / walizka, rękawiczki, płaszcz” [Martwa natura z balonikiem]. Pochód przedmiotów codziennego użytku, zupełnie zwyczajnych, niewyróżniających się z ogółu – takich jak choćby „agrafki, grzebień ten i tamten, / róża z bibuły, sznurek, nóż” [jw.] – nie może się zatrzymać w pół drogi. Racją jego istnienia jest Nietzscheański wieczny powrót wszystkich rzeczy; wydaje się wprawdzie, że jest to powrót, który można sprowokować, zamawiając go sobie „w czasie umierania” [jw.]; niestety, nadzieje na odpuszczenie win okażą się płonne, bowiem niegdyś ważne, osobiste przedmioty utracą symbolikę, zmieniając się w stertę „pogubionych rzeczy”, których ponowne pojawienie się niczego nie naprawi. Raczej odwrotnie, ożywione byty nie-ludzkie przejmą podczas tej ceremonii kontrolę nad losem człowieka, asystując mu w ostatnich chwilach nie po to, by umilić mu moment przejścia „na drugą stronę”, lecz odbierając mu możliwość decydowania o samym sobie, zastępując go i świadcząc o jego nieobecności w podobny sposób, jak robi to kot w pustym mieszkaniu.

Przedmioty pełnią w tej twórczości funkcję gwarantów pamięci, jako że „szczegół jest niewzruszony” – w Ścięciu koszula skazanej na śmierć Marii Stuart „była wydekoltowana / i czerwona jak krwotok”, suknia Marii Tudor zaś, do której należała decyzja o dekapitacji – biała i „zwycięsko zapięta pod brodą”; w Listach umarłych to na kartce papieru kończy się „ruch pionków na szachownicy”, a w Fotografii tłumu „głęboka przeszłość” zaklęta jest w ledwo uchwyconym kadrze; nie mówiąc o tym, co zostało z tytułowego szkieletu jaszczura – „cztery łapy, co ugrzęzły w mule / pod pagórem tułowia”. W Pokoju samobójcy obok biurka, krzeseł i lampy obserwujemy zaś „siedem słoni na szczęście, a w szufladzie notes”. Ale bywa i tak, że prócz tych geneaologicznych powinności – pisze o tym w kontekście zwrotu ku rzeczom choćby Bjørnar Olsen – obiektom zachciewa się większej swobody. Wówczas nie ma już rady i trzeba oddać pole ich rozbuchanej żywotności, jak dzieje się to w utworze Urodziny, gdzie „Tyle naraz świata ze wszystkich stron świata: / moreny, mureny i morza i zorze / i ogień i ogon i orzeł i orzech – / jak ja to ustawię, gdzie ja to położę?”. Smutna prawda dla zmartwionego podmiotu jest bowiem taka, że człowiek wbrew swoim ekspansywnym intencjom w zasadzie może jedynie obserwować przemiany tego, co wokół niego; ostatecznie, jak sam przyznaje: „Na chwilę tu jestem i tylko na chwilę: /co dalsze przeoczę, a resztę pomylę”.

Faktem jest, że czasami w rozpaczliwym geście kogoś, kto traci kontrolę i próbuje zatrzymać nieuchronne, cedujemy na przedmioty naszą własną chęć porządkowania świata. Konstruujemy i zakładamy „pułapki muchy” oraz „potrzaski myszy” [Wywiad z dzieckiem], zerkamy strwożeni na „stoliczek / spirytystyczny jakiś, na złoconych nóżkach, / a na stoliczku kopci się lichtarzyk” [Trema], by ostatecznie pozbyć się złudzeń i przygotować do kapitulacji, najlepiej pozbywając się również i tych najbardziej osobistych przedmiotów, umożliwiając im kolejne wcielenia: „Zdejmujesz, zdejmujemy, zdejmujecie / płaszcze, żakiety, marynarki, bluzki / z wełny, bawełny, elanobawełny […] w kratkę szalik / o przedłużonej nagle przydatności” [Odzież]. Prawdę powiedziawszy, musimy uznać wyższość wszystkich nie-ludzkich bytów, które otaczają nas zarazem tak wiernie i tak ściśle, że nie umiemy już znaleźć w sobie wystarczającej motywacji do samodzielnego życia. I tak w końcu „potykamy się co krok o nieznajomość rzeczy” [Życie na poczekaniu].

Skoro nadchodzi koniec, to wróćmy do ankiety, w której tkwi źródło tej refleksji. Wśród nielicznych głosów poetek i poetów przyznających się do inspiracji twórczością Wisławy Szymborskiej szczególną uwagę zwracały te, które na różne sposoby ujmowały jej zamiłowanie do przedmiotów właśnie. Tych istniejących całkiem realnie, szczelnie zasiedlających pnące się do sufitu szuflady – które dziś pełnią funkcję quasi-muzealnych skarbczyków – ofiarowanych przyjaciołom jako fanty podczas „loteryjek”, z dumą obnoszące swoją dziwaczność i niepraktyczne usposobienie. Albo tych zamienionych w obiekty sztuki; przecież wyklejanki i inne kolażowe techniki z powodzeniem uprawiane przez Szymborską doczekały się wiernego grona odbiorców, rozprzestrzeniając zasięg swojego występowania jako magnesy na lodówkę, nadruki na koszulkach czy reprodukcje w kalendarzach. Ale także i tych, z których zbudowane są wiersze Szymborskiej. Bo chyba większość z nas lubi poczytać o „budowaniu okrętów i pieczeniu ciasta” [O śmierci bez przesady], „wydeptanym dywaniku”, „oszklonej werandzie” i „zeschniętych długopisach w plastykowym kubku” [Dom wielkiego człowieka] czy przypomnieć sobie „wiele rzeczy, których tu nie wymieniłam, / od wielu również tu nie wymienionych” [Możliwości].

Racja, uświadommy sobie ich długie trwanie, zanim o zmierzchu antropocenu usłyszymy „łomot maszyn, które mielą papier” [Pisanie życiorysu].